Szczęśliwy guzik

Szczęście
Szczęście owszem się zdarza,
Starczy mieć guzik i spotkać... kominiarza


Jan Sztaudynger
Często zastanawiałem się skąd się wziął sympatyczny zwyczaj łapania za guzik na widok kominiarza. Z moich obserwacji wynikało, że w różnych okresach do tego zwyczaju dodawano różnego rodzaju utrudnienia - chyba dlatego aby szczęście było pewniejsze - np. zobaczyć biały dym, spotkać mężczyznę w okularach albo naliczyć 99 łysych, najlepiej w kościele.
Zacząłem poszukiwać korzeni tego sympatycznego zwyczaju i co się okazało? Zwyczaj ten jest tak stary jak samo kominiarstwo.
Otóż w czasach gdy w Europie z pojedynczych budowli zamieszkiwanych przez jedną rodzinę zaczęły powstawać osady zamieszkałe przez kilka lub kilkanaście rodzin, często spokrewnionych, a w domostwach zaczęto stosować kominy do odprowadzania dymów, wówczas z dużych miast przychodzili kominiarze, którzy wędrowali od osady do osady zajmując się czyszczeniem kominów.
Kominiarz zbliżając się do osady był oczekiwany przez gospodynie domostw, każda z nich chciała, aby kominiarz w pierwszej kolejności przyszedł do jej domostwa oczyścić komin, a z uwagi na to, że ubranie kominiarza było usmolone sadzą, to łapały go właśnie za guzik, który wydawał im się najczyściejszy i ciągnęły do swojego domostwa.
Dlatego dziś na ulicy słyszymy: złap się za guzik, złap kominiarza za guzik lub wręcz urwij kominiarzowi guzik, to będziesz miał szczęście.
Kilka lat temu otrzymałem od kolegi z Warszawy - Ursusa statuetkę, kominiarczyka z drabinką w cylindrze, ale i właśnie z tą przysłowiową torbą wędrownika. Dobrze mieć taką pamiątkę przypominającą odległe już historyczne czasy, których młode pokolenia nie znają. Na zakończenie refleksyjna fraszka Jana Sztaudyngera:

 

Gderał dym ...
Gderał dym na kominie
Gdy ja minę - wszystko minie.


P.S. Zwyczaj wędrowania rzemieślników (nie tylko kominiarzy) od osady do osady był w Europie powszechny. Odbywało się to w ten sposób, że uczeń zawodu rzemieślniczego po zdaniu egzaminu przed Starszyzną Cechową otrzymywał patent i mówiono o nim, że jest wyzwolony. Wyzwolony od ciężkiej pracy na rzecz rodziny mistrza, u którego pobierał naukę.
Już wyzwolony wędrował z przysłowiowym kijem i torbą świadcząc po drodze usługi. Zatrudniał się też u miejscowych mistrzów. Po latach mając kilkanaście (im więcej tym lepiej) poświadczeń swojej praktyki, wracał w rodzinne strony lub pozostawał gdzieś w świecie np. żeniąc się z miejscową panną, często córką miejscowego rzemieślnika i już jako bardzo doświadczony fachowiec zakładał swój własny warsztat.


Źródło: Kominiarz Polski 1/2000